Byłoby niezmiernie przykro, gdyby ta świetna książka przeszła przez polską scenę literacką bez echa, ale kiedy szuka się informacji czy recenzji na jej temat, trudno znaleźć coś wartego uwagi. A szkoda, bo “Opowieści z planety prowincja” to współczesna kontynuacja twórczości piewców polskiej prowincji i przedmieść, takich jak zapomniany Marek Nowakowski.
Echa autora “Benka Kwiaciarza” odnaleźć można w proletariackim języku, na który Kołodziejczyk jest bardzo wyczulony. Krótkie zdania, ubogie słownictwo, bogactwo bluzgów – składają się na te opowiadania, które w większości składają się dialogów-opowieści.
Są to historie o polskiej prowincji, o świecie, z którego istnienia nie zdaje sobie sprawy większość mieszkańcow wielkich miast, przemieszczających się międzi nimi autostradami i pociągami Inter-City. Bohaterowie opowiadań Kołodziejczyka to gastarbaiterzy, robotnicy najemni, bezrobotni, matki na zasiłku z GOPS-u albo zwykli złodzieje. Żyją za kilkaset złotych miesięcznie, z których większość przeznaczają na tanie alkohole, produkty z Lidl’a i Biedronki. Spędzają swoje życie przed telewizorem. Poruszają się kolejkami podmiejskimi albo dwudziestoletnimi autami sprowadzonymi z Niemiec.
Marcin Kołodziejczyk nie wchodzi ani w rolę piewcy polskiej popegeerowskiej prowincji, ani nie jest kolejnym Stasiukiem, czerpiącym z rozpadu, biedy i marazmu powód do ochów i achów. Jest bardzo wnikliwym obserwatorem, wyczulonym na język, rytuały, obyczaje i styl życia tych ludzi. To właśnie człowiek jest w centrum zainteresowania autora. Czy dobry, czy zły, na to pytanie Kołodziejczyk nie odpowiada, pozostawiając to czytelnikom.