Białystok – przewodnik historyczny Andrzeja Lechowskiego

Autor książki, Andrzej Lechowski, to na codzień dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku. Z kolei co tydzień możemy w Gazecie Wyborczej czytać jego genialne felietony historyczne o mieście: tym międzywojennych i tym z pierwszych dekad powojennych. To, co pan Andrzej wyprawia w tych krótkich tekstach jest majstersztykiem i nie ma drugiej osoby w mieście, która pisałaby tak żywo, z dowcipem i przyklaskiem (do Mistrza zbliża się na jedną długość tylko Koronkiewicz).

Miłośników felietonów Lechowskiego jest na pewno w Białymstoku wielu. Chodząc po księgarniach mogą – tak jak ja – wypatrywać jego książek w poszukiwaniu trwałego produktu niewątpliwego talentu. Jeśli zdarzy im się wyłowić jaskrawożółty przewodnik historyczny po mieście nie powinni się zdziwić, że zamiast oczekiwanej złotej rybki dostaną zgniłą flądrę.

Ten liczący sześćset stron grubo oprawiony tom kosztuje sześćdziesiąt złotych. Dla każdego, kto interesuje się miastem, wydatek ten to gratka, jeśli spojrzy tylko na tytuł i choćby pobieżnie przekartkuje książkę. Dużo archiwalnych ilustracji, masa biogramów, stare szyldy, reklamy. Najważniejsze ulice, obiekty, dzielnice miasta pogrupowane w kilkunastostronnicowe rozdziały. Rozpoczynamy od rynku, potem ulica Sienkiewicza, Lipowa, Warszawska, parki, cmentarze i tak dalej. Wszystko zredagowane w stylu „retro”. Prawdziwa kopalnia wiedzy o przeszłości miasta.

Lektura przynosi rozczarowanie. I nie jest to rozczarowanie związane z niedociągnięciami merytorycznymi. Tutaj Lechowski jest autorytetem największym z możliwych i doskonale to udowadnia. Jak jednak wygląda odbiór tej książki przez zwykłego czytelnika, który interesuje się Białymstokiem, wie o jego przeszłości niewiele, a chciałby z przyjemnością tę wiedzę pogłębić, unikając jednocześnie lektury hermetycznych opracowań akademickich? Wszak powierzchowność książki sugeruje, że jest ona przeznaczona właśnie dla niego. Wygląda to wszystko delikatnie mówiąc, nie najlepiej.

Oczekiwałem Lechowskiego – felietonisty, a dostałem – kronikarza w najgorszym sensie tego słowa. Oczekiwałem informacji o codziennym życiu mieszkańców Białegostoku w minionych wiekach, a dostałem inwentarz kolejnych kamienic z mało wnoszącymi informacjami o kolejnych właścicielach i lokatorach. Miałem nadzieję na barwne nakreślenie osobowości osób związanych z miastem, a znalazłem suche biogramy jak w encyklopedii PWN z 1960 roku. Mogę również zrozumieć, że warszatatowe względy kazały autorowi zatrzymać się na okresie II wojny światowej i kilkunastu lat powojennych (lata 60. XX wieku były okresem zakończenia odbudowy miasta po kompletnym zniszczeniu w 1944 roku), ale dlaczego zasada ta nie dotyczy kościołów i cerkwi, które opisano z trudną do zrozumienia gorliwością, nie zapominając o tych wzniesionych już po 1980 roku (włącznie z jedną z najbrzydszych tego typu budowli w Polsce znajdującej się na osiedlu Dziesięciny)?

Narracja autora ma jednak charakter autorski, o czym uczciwie głosi okładka. Dobór miejsc i postaci należy do niego i kłótnia o to, co się znalazło, a co powinno znaleźć, jest nierozstrzygalna. Mam jednak obiektywne zarzuty do książki. Po pierwsze, jest ona bardzo źle złożona. Do tego stopnia, że lektura wiąże się z dużym trudem. Edytorzy chcieli nadać jej przyjazny, ramkowy design. Każda strona ma dwukolumnowy układ, połamany ramkami, zdjęciami i grafikami. Są one jednak na tyle duże (albo czcionka jest zbyt duża, co jest utrapieniem książek wydawanych w Polsce w ogóle), że często podzielone na kilka części, przez co traci się orientację w lekturze. Czytamy zdanie, kończy się strona, a na drugiej, zamiast zakończenia, jest kontynuacja jakiejś ramki nie wiadomo skąd. Trudno też dostrzec jakiś porządek w tym, jakiego typu informacje są w ramkach, jakie w biogramach, a jakie w głównym tekście. Panuje chaos, dodatkowo wzmagany licznymi błędami interpunkcyjnymi (korekta miała na przykład najwyraźniej problemy z odróżnieniem skrótowca od „doktor” od „doktora”, a także z tym, gdzie powinny się znajdować przecinki). Dodatkowo, rażą uproszczenia, kiedy autor próbuje (praktycznie bez skutku), przejść na nieco bardziej anegdotyczny ton. Przykład: na stronie 215 mamy reprint reklamy tytoniu „F.D. Janowski” z 1921 roku, gdzie czytamy m.in: „Produkuje wyroby z najlepszych tureckich, zagranicznych i rosyjskich tytoniów. Rekomenduje się: Papierosy Nr 30 i Dukat, tytonie Zorza i Adonis”. Kilka centymetrów niżej czytamy tekst Lechowskiego: „W 1921 roku do produkcji używano najlepszych surowców, sprowadzanych z Turcji, Rosji i innych krajów. Największą popularnością cieszyły się marki papierosów Nr 3 i Dukat oraz tytonie Zorza i Adonis”. Być może to prawda, ale czytelnik, nawet nieobeznany z zasadą krytyki źródeł może dojść do wniosku, że autor książki zbyt łatwo wziął hasło reklamowe za informację o tym, co było…

Jako czytelnik czułem się nieco wyprowadzony w pole, ponieważ byłem – i jestem – fanem felietonów historycznych Lechowskiego, gdzie ze swadą pisze o nocnym życiu miasta w latach 30., aferach kryminalnych, przedwojennej gastronomii etc. Takich opowieści w książce praktycznie nie ma, a jeśli się zdarzają, to bardzo rzadko. Nie wiadomo dlaczego, ogromny talent narratorski Lechowskiego nie został w tej książce zaprezentowany. Niewiele się dowiedziałem, lektura nie była przyjemna, pieniądze zmarnowałem. Na szczęście Wyborcza kosztuje tylko dwa pięćdziesiąt, czekam na kolejne felietony, a książkę odkładam na trudno dostępną półkę, tam, gdzie dużo kurzu.