Właściwie to trudno powiedzieć, kto jest prawdziwym twórcą tego filmu. Bo bez Sashy Cohena ta komedia nie byłaby tak śmieszna i prowokująca, jak jest. Po niezapomnianym Boracie Sagdiyevie, tym razem Cohen wciela się w postać austriackiego homoseksualisty Brüna i przebrany w lateksowe spodnie, stringi i koszulki w różowych kolorach wybiera się do Kalifornii, aby tam zrobić karierę w szołbiznesie.
Podobnie jak w poprzednim filmie Charlesa, tak i tutaj mamy ciąg kilkudziesięciu prowokacji artystycznych. W Boracie tym, co miało zostać „odsłonione”, był amerykański antysemityzm. Tym razem celem artystów było pokazanie Ameryki nie tylko antysemickiej, ale homofobicznej. Czy to się udało?
Trudno powiedzieć. Po pierwsze dlatego, że sam klucz, na którym opiera się prowokacja, jest zbyt oczywisty. Najpierw antysemityzm, potem homofobia. Co będzie następne? Może szowinizm? Rasizm? Albo, może, coś jeszcze innego? Cohen i jego współpracownicy w dosyć prosty sposób dobierają chłopca do bicia. Jest nim polityczna poprawność. Sami udowadniają, jak jest słaba i powierzchowna, a następnie bez skrupułów ją ośmieszają.
Trzeba przyznać, idzie im to całkiem nieźle. Już dawno tak się nie uśmiałem w kinie (polecam scenę z medium Milli Vaniliii). Zastanawiam się tylko, czy Cohen nie „przegiął” (złe słowo w tym kontekście). Film potępiły, wyjątkowo zgodnie, środowiska gejowskie i przeciwstawiające się homoseksualizmowi. Całkiem słusznie. Zarówno jedni i drudzy zostali przedstawieni w karykaturalny i przejaskrawiony sposób.
Film jest śmieszny i spodoba się każdemu, kto lubi prowokacje, flash moby, eksperymenty społeczne, żarty w rodzaju „ukrytej kamery” . Nie wiadomo jednak (a przynajmniej ja się co do tego poważnie waham), czy za tym śmiechem (czasami aż do łez i bólu brzucha), film ten pokazuje jakąś prawdę o społeczeństwie, w jakim żyjemy. Czy nie jest przypadkiem przegiętą maksymalnie prowokacją, z której żadnego morału wyciągnąć się nie da?