Krzysztof Varga „Nagrobek z lastryko”

Krzysztof Varga był „od zawsze” jednym z moich ulubionych polskich pisarzy. Oczarowany impresjonistycznym obrazem Węgier, popkulturowym majstersztykiem „45 pomysłów na powieść” czy trzewiową „Karoliną” oczekiwałem czegoś wielkiego. I dostałem, tyle że w tym momencie zorientowałem się, że „oczekiwałem tego, czego nie oczekiwałem….”

Wydaje mi się, że prawidłowo rozszyfrowałem intencję Krzysztofa Vargi dotyczące jego nowej książki. To miała być – i jest – narodowa epopeja opowiedziana stylem Vargi, stylem do którego się przyzwyczailiśmy i który kochamy. Konstrukcja powieści jest ambitna i rzeczywiście zachwyca. Oto zdjęcie małżeństwa: moi dziadkowie na wakacjach w Chorwacji w 2005 roku, ponad trzydzieści lat przed urodzinami narratora. Mamy więc dzieje najnowsze Polski i świata opowiedziane z perspektywy drugiej połowy XXI wieku. Eksperyment myślowy, perspektywa spojrzenia na współczesność okiem naszych potomków, jest oryginalna i ciekawa już sama w sobie i ktoś taki jak Krzysztof Varga nie mógł jej zepsuć.

I nie zepsuł. Z właściwym tylko sobie flowem kreśli więc Varga żywot swojego dziadka Piotra Pawła, swojej babki Anny i matki Zuzanny. Z perspektywy kilkudziesięciu lat nasze epoki zlewają się w jedną całość, spójny świat, w którym ucieczka przed wojenną pożogą z oblężonej Warszawy może odbywać się w kilometrowych korkach, w dźwięku klaksonów i w kolejkach do stacji benzynowych Statoil i Bliska.

Nigdy nie uważałem, że książki Vargi da się czytać w powszechnym rozumieniu tego słowa. Przez te książki się płynie i „Nagrobek z lastryko” nie jest tutaj wyjątkiem. Szkoda, że Varga próbuje próbuje niepotrzebnie nadać swojej prozie jakiś głębszy (filozoficzny? narodowy? antropologiczny?) wymiar. Moim zdaniem ta proza tego nie potrzebuje. Broni się natomiast znakomicie takimi fragmentami, jak ten:

Dlaczego nie wyrzygałem nigdy słodko-kwaśnych gołębi z wietnamskiej budki na bazarze, uduszonych własnym gównem, którego już nie były w stanie zjeść, tyle go wysrały; czemu nie wyciekła ze mnie sucha pizza ze spalonym w mikrofalówce spalonym serem, polana przeterminowanym keczupem ze spryskanych napalmem pomidorów; czemu nie wymiotowałem kanapkami ze zjełczałą margaryną przykrytą puszczającą tłuste soki kiełbasą z brudnych świń zabitych nielegalnie tępymi siekierami w podziemnych ubojniach; dlaczego nie rzygałem kebabami z gorzką kapustą, tak tanimi i ohydnymi, że musiały być ze zdechłych na raka i syfilis baranów i zgniłych warzyw, ukradzionych z cudzej piwnicy, owiniętych w pity upieczone z mąki zgarniętej butami z ziemi po akcji rolników wysypujących ziarno na tory i plujących na nie śliną zarażoną gruźlicą; dlaczego nigdy nie wyrzygałem zapiekanki na czerstwej bułce z brudnymi pieczarkami i sparciałą cebulą i parówek zrobionych ze zmielonego zużytego papieru toaletowego i zagluconych chustek do nosa, frytek ze zgniłych kartofli polanych przeterminowanym majonezem z surowych jajek kur chorych na ptasią grypę, kaszanki z krwi zebranej do wiadra, w którym wcześniej trzymano wodę z proszkiem do mycia kibla, mielonego z kości mięsa wciśniętego w kiszkę, do której spuszczali się po kolei wszyscy robotnicy nocnej zmiany…

itd… Wiem, być może po prostu nie potrafię napisać o prozie Vargi niczego racjonalnego i składnego logicznie. Fragmenty takie, jak powyższy, są jednak całkowitym usprawiedliwieniem mojej miłości do tej prozy. Nie mam pojęcia, na czym polega ta miłość, wiem natomiast, że jest żarliwa i głęboka.

Aleksander Kaczorowski „Praskie łowy”

Na wstępie pragnę rozwiać wątpliwości tych, którzy tytułową „praskość” utożsamili z prawobrzeżną częścią stolicy. Powieść Kaczorowskiego to opowieść o Pradze Czeskiej. Zadanie to, przyznacie mi Państwo za chwilę rację, dosyć karkołomne, bowiem Aleksander Kaczorowski postanowił podjąć Kunderowski ton czeskiej lekkości z perspektywy Polaka.

To prawda, że Polacy kochają Pragę. Kochają stolicę Czech być może tak bardzo, jak nienawidzą Czechów, czym nasi południowi sąsiedzi się odwzajemniają. „Praskie łowy” to jednak nie jest książka o relacjach polsko-czeskich.

Powieść Kaczorowskiego to książka o podrywaniu dziewcząt przez zagranicznych turystów. Brzmi to może trywialnie, ale gdyby zdjąć z topornie prowadzonej narracji bardzo nieudolne inspiracje Kunderą, okaże się, że na poziomie kunsztu literackiego Kaczorowski nie wychodzi poza rozpoczynające powieść Najlepiej, jak dziewczyna trzyma cię za jaja.

To, co u Milana Kundery jest lekkością, kunsztem i wyróżnikiem, u Kaczorowskiego, podrabiającego Mistrza, staje się ciężarem, nieudolnością, oznaką wtórności. Widocznie autor zbyt serio wziął sobie do serca tzw. Prawo Kundery mówiące, że każdy bohater jego książek niechybnie prześpi się z każdą napotkaną na swojej drodze kobietą, pod wyjątkiem, że tą kobietą nie jest jego matka. Kaczorowski widocznie za bardzo zinternalizował sobie tę zasadę, bo jego bohaterzy patrzą na kobiety wyłącznie jak na pojemniki na nasienie (określenie użyte kiedyś przez Ireneusza Iredyńskiego).

Z tego przykrego powodu książka Kaczorowskiego o przygodach erotycznych Polaka w Pradze nie potwierdza Kunderowskich tez o czeskiej lekkości, humorze i swobodzie obyczajowej. Pokazuje raczej – wbrew woli autora – barbarzyńskość naszego narodu, który z świecką, liberalną kulturą naszych południowych sąsiadów nie jest w stanie sobie poradzić.Bohater powieści i jego rosyjski przyjaciel Wasilij spędzają więc czas na piciu wódki (sic!) i piwa w praskich knajpach i podrywaniu czeskich dziewcząt, które to z właściwą mieszkankom Pragi łatwością pozwalają się podrywać i prowadzać do łóżka. Za tą utracjuszowską działalnością nie kryje się nic głębszego. Praskie łowy, ot co…