Zmiana miejsca zamieszkania!

Szanowni Państwo! Od teraz moje różne recenzje i wrażenia z odbioru będę umieszczał przypięte do osobistego bloga i będzie można je czytać pod adresem:

https://radeko.wordpress.com/category/recenzja/

Będzie mi miło.

Dr Richard Shepherd „Niewyjaśnione okoliczności”

shepherd

„Zachowałem się uczciwie. Na tym polega mój zawód: na uczciwości”

Przyznam, że miałem mieszane uczucia podczas czytania tej książki. Zachęciła mnie obietnica zapoznania się z detalami pracy doświadczonego patologa sądowego, który rozciął skalpelem setki, jeśli nie tysiące ludzkich ciał, a w każdym z tych ciał kryła się tajemnica. Każde ciało umarłe w niewyjaśnionych okolicznościach i poddane badaniu post mortem jest przecież żywym kryminałem, gdzie każdy jest podejrzany i którego rozwiązanie może okazać się najmniej oczywiste…

Dr Richards Shepherd w taki sposób opisuje swoją pracę, co potęguje apetyt na lekturę, ale prawdziwym celem tej książki nie jest przekonanie czytelnika, jak fascynującym zawodem jest praca patologa sądowego. Wręcz przeciwnie – książka ta jest bardziej przestrogą, jak fascynacja niepopularnym zajęciem, traktowania przez autora misja, sens życia, osobistą służbę dla społeczeństwa, może stać się traumą, przekleństwem, czynnikiem niszczącym człowieka i jego otoczenie.

Bo „Niewyjaśnione okoliczności” nie są zwykłym zbiorem historii, anegdotek, krwistych szczegółów, bezpośrednią transmisją z sekcji zwłok. Są zamiast tego jednym z elementów terapii Dr. Shepherda, próbą przezwyciężenia Zespołu Stresu Pourazowego, którego doktor doświadczył na pewnym etapie swojej kariery. A właściwie doświadczał go przez całe lata.

Spodziewając się, że rozpruwanie i grzebanie przez całe życie w tysiącach ludzkich zwłok, ofiar gwałtów, pożarów, katastrof, seryjnych mordów, a szczególnie ofiar dzieciobójstwa, musi sprawić, że psychika doświadczonego patologa będzie wydrenowana i wykończona. Shepherd jednak zdaje się przekonywać na każdej stronie tej autobiografii zawodowej, że to właśnie w kostnicy, przy stole sekcyjnym, czuje się najlepiej, najpewniej, że tylko tam jest najbardziej spełniony. Równie dużo uwagi poświęca sprawom swojej rodziny, relacjom ze współpracownikami, a także rozprawom sądowym, na których musi toczyć żenujące potyczki słowne, wysłuchiwać prawniczego slangu i zmagać się z kolejnymi podchodami stron sądowych konfliktów.

Nie pamiętam, w jakim kontekście, ale filozof Sartre napisać kiedyś, że „piekło to inni”. Jestem pewny, że właśnie o tym jest ta na pierwszy rzut oka lekka, łatwa i przyjemna książka. Dziesiątki lat obcowania z martwymi ofiarami największych bestialstw i okrucieństw, zamordowanymi dziećmi, ofiarami męczeńskich, długotrwałych śmierci nie są w stanie sprawić takiego spustoszenia w psychice, emocjach i wrażliwości, jak obcowanie z żywą, ludzką podłością, nieszczerością, brakiem przyzwoitości i szacunku dla innych.

Paweł Pawlikowski „Zimna wojna”

zimnawojna

Uważam, że „Zimna Wojna” zasługuje na Oskara, ale uważam, że Oskara „Zimna wojna” nie dostanie. Nie dostanie dlatego, że jest to film zbyt konserwatywny, zbyt osadzony w klasycznych filmowych schematach i kliszach i przez to zbyt przewidywalny, co dla jednych jest wspaniałe, a innych mierzi.

„Zimna Wojna” nie dostanie Oskara dlatego, że niczym widza nie zaskakuje poza genialną scenografią, poza wielkimi rolami Joanny Kulig i Tomasza Kota, poza świetną muzyką i pracą kamery. Ot, klasyczny filmowy romans, skuteczny wyciskacz łez, opowieść o dwojgu zakochanych – pojebanej kobiecie i cierpliwym mężczyźnie albo cierpliwej kobiecie i pojebanym mężczyźnie.

„Zimna Wojna” nie dostanie Oskara dlatego, że jest jak tocatta i fuga d-mol Bacha wykonana tak, że lepiej już nie można. Znamy każdy kolejny przejrzysty i doskonale zagrany dźwięk, spodziewamy się kolejnego, wiemy, jak się skończy melodia. Jedni z tego powodu płaczą ze wzruszenia, a inni ziewają z nudów.

PS. Joanna Kulig jest w tym filmie tym wszystkim, czego oczekuję od genialnej aktorki. Jest jednocześnie piękna i brzydka, młoda i stara, interesująca i nudna, seksowna i odpychająca. Są teraz tylko dwie takie aktorki na świecie. Joanna Kulig i Scarlett Johansson. Kocham je obie taką samą miłością.

Armando Iannucci „Śmierć Stalina”

śmierć stalina

Reżyser Armando Iannucci podjął się karkołomnej próby pokazania śmierci największego zbrodniarza wszechczasów w formie rubasznej angielskiej komedii. Wydaje się to  wyzwaniem niewykonalnym, jednak Włoch wyszedł  z tej trudnego zadania z tarczą w garści.

Jest rok 1953. Przenosimy się do ogarniętej terrorem Moskwy.  Codziennie z domów wyciągani są ludzie wpisani do przygotowywanych w tempie taśmowym listach Berii. Tysiące osób ginie codziennie bez śladu, bez procesów, a ich ciała zasypywane są w dołach z palonym wapnem. Wszyscy są podejrzani. Dzieci donoszą na własnych rodziców.

Wtem, nagle, umiera Stalin. Umiera w groteskowych okolicznościach. Nad jego zasikanym ciałem zbierają się najbliżsi towarzysze: Beria, Chruszczow, Mołotow i Malenkov. Każda z tych postaci – bez wyjątku genialnie zagranych – przedstawia głęboką przepaść między nieograniczonym ogromem władzy a osobistą pustką i małostkowością. Ludzie trzymający w rękach życie lub śmierć milionów osób są małymi, przebiegłymi i tchórzliwymi szczurkami kombinującymi, aby jak najwięcej ugrać po śmierci wodza, a przy okazji nie utracić życia.

Dla widza z kraju byłego bloku sowieckiego groteskowość tej walki o schedę po Stalinie może być oburzająca. Stalinizm kojarzymy z okresem mroku, terroru i ciągłego strachu, a stalinowskie czystki to najgorszy bodaj okres w powojennej historii Polski.

Iannucci pokazuje totalitaryzm jako ustrój, w którym nie rządzą wyrafinowani, inteligentni, zimni psychopaci. Stalin i jego otoczenie to według jego pomysłu, grupa mało rozgarniętych, chaotycznych, głupkowatych i strachliwych przygłupów. Przy takim podejściu totalitaryzm sowiecki staje się, paradoksalnie, jeszcze bardziej przerażający. Nie ma w nim jakiejkolwiek ideologii (choćby i najbardziej głupiej z możliwych), nie ma tam żadnej logiki, żadnej politycznej strategii. Śmierć Stalina obnaża banalność i pustkę tego ustroju, a to stawia jego okrucieństwo i zbrodnie w jeszcze bardziej przerażającym świetle.

Wspomniałem już o genialnym aktorstwie praktycznie wszystkich męskich odtwórców głównych ról. Szczególne wyraziste postaci stworzyli Armando Iannucci (Chruszczow) i Simon Beale (Beria). To właśnie ich, ale również pozostałych członków Komitetu Politycznego, dyskusje i sprzeczki toczone nienagannym, wyspiarskim angielskim, dodają atmosferze filmu nie tylko groteskowości, ale też uniwersalizmu.

Sowieccy komisariusze i generałowie ubrani, poruszający się i dyskutujący według europejskich manier to świetny zabieg reżysera udowadniający, że nie jest to film tylko o Stalinie. Nie jest to też film o totalitaryzmie sowieckim ani żadnym innym. Jest to bardzo uniwersalny film o władzy – pokusach z niej wynikających, ale głównie o tym, jak pod pod potężną realną władzą mogą się skrywać mali, żałośni i śmieszni ludzie.

Marco Malvaldi „Gra w ciemno”

 

Gra w ciemno_CMYK.jpg

Jakie tajemnice może kryć miasteczko, w którym wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich? Mówi się przecież, że najgorsze do życia są właśnie takie małe miasteczka, które dają tylko pozór spokoju i intymności. Bo w takich miejscach każdy przez cały czas każdego obserwuje, ocenia i kontroluje.

Akcja „Gry w ciemno” toczy się w Pinecie – niewielkim miasteczku u wybrzeży Morza Toskańskiego, gdzieś między Livorną a Pizą. Tamtejsze życie płynie powoli, a jego centrum jest kawiarnia Lume prowadzona przez Massimo Vivaniego – na co dzień barmana – który nie do końca na własne życzenie staje się domorosłym detektywem.

Kompletnym przypadkiem, w środku jednej z upalnych, śródziemnomorskich nocy, przyjeżdża do baru pijany młodzieniec i twierdzi, że kilka kilometrów dalej, na parkingu przy plaży, znalazł w kontenerze na śmieci ciało młodej dziewczyny. Na komisariacie, gdzie dzwoni, nie dają mu wiary, więc barman jedzie z chłopakiem na parking i – owszem – odkrywa tam ciało osiemnastolatki.

Małe miasteczko na włoskiej prowincji, w którym dochodzi do tajemniczego morderstwa młodej dziewczyny – obie te rzeczy mogą  sugerować, że jest to kryminał mroczny, ciężki i dołujący. A jest dokładnie na odwrót. Punktem centralnym akcji jest wspomniana kawiarnia Lume, w której przesiaduje całymi dniami loża szyderców, ale bardziej należałoby powiedzieć: grecki chór – czterech osiemdziesięcioletnich, dziarskich staruszków – radykalnie złośliwych, prześmiewczych i skażonych do kości niepoprawnością polityczną. I nadto doskonale poinformowanych we wszystkich sprawach – w małym miasteczku plotki rozchodzą się błyskawicznie. Skojarzenie z greckim chórem nie może być przypadkowe – tych czterech zażywnych mężczyzn nie bierze bezpośrednio udziału w akcji kryminału, ale jest jego ważnym – komentującym – elementem, jak w antycznym dramacie.

Tych czterech zabawnych staruszków, palących non-stop papierosy, grających w karty i plotkujących ponad miarę oraz klimat środka lata w śródziemnomorskim kurorcie, gdzie siesta trwa cały dzień, a podstawowym pożywieniem są kawa, tapasy, anyżówka i lagery, stanowią o przyjemności kontaktu z tą książką. Lekkość ta przenosi się na wątek kryminalny, który jest banalny do rozwiązania jeszcze przed półmetkiem całej historii. Główny bohater jest być może spostrzegawczy, ale brak mu charakteru. Wyobrażałem go sobie jak jednego z tych wielu nabzdyczonych włoskich restauratorów oburzonych, gdy klient poprosi o cappuccino przed południem.

Jest w tej niewielkiej objętościowo książce coś sympatycznego i dostarczającego przyjemności czytania. Może ten lekki acz zgryźliwy humor staruszków z kawiarni Lume? Może ten klimat włoskiej prowincji w środku sezonu urlopowego? A może ta pozbawiona niepokoju i domysłów fabuła kryminalne? A może to wszystko po trochu?