W polskim kinie trwa moda na Polskę Ludową . Tym razem jednak – choć za oknami mróz jak w „Dniu złym”, a w mediach historie raczej „enenowskie”, jeśli nie „rewersowe” – jeden z najbardziej ponurych okresów powojennej Polski zostało pokazany w formie Bildungsroman. „Wszystko, co kocham” to historia dziejąca się pomiędzy majem 1981 a majem 1982 w Gdańsku. Janek (Mateusz Kościukiewicz) jest wokalistą zespołu punkrockowego o łatwej do rozszyfrowania nazwie „WCK” i razem z kolegami planują wyjazd na festiwal rockowy do Koszalina. Janek ma ojca-wojskowego (Andrzej Chyra), dziewczynę Basię (Olga Frycz), przyjaciela Kazika (Jakub Gierszał) i dużo, naprawdę dużo entuzjazmu. Beztroskie dorastanie, bunty, pierwsze miłości, inicjacje seksualne, rozmowy o życiu i wielkie plany zostają jednak brutalnie zdławione przez stan wojenny. Świat dorosłych, polityka i historia wkraczają brutalnie w słoneczny świat Janka i jego przyjaciół i depczą ich marzenia. Kulminacyjnym momentem filmu jest bal maturalny, na którym oczywiście i nie bez przeszkód, występuje WCK, a Janek i jego koledzy dają prztyczka stanowi wojennemu, światowi dorosłych, polityce i historii na raz.
Jak widać, nic w tym wszystkim odkrywczego. Więcej – wygląda to na wielki banał. Jeśli dodamy do tego bardzo naiwną i „naturszczykową” grę głównych aktorów (Kościukiewicz mówi swoje kwestie niewyraźnie, jakby od niechcenia, a Olga Frycz przez cały film wygląda na zawstydzoną faktem, że w ogóle występuje na planie filmowym), to może to wyglądać na kompletną porażkę. I – dla wielu – ten film jest klapą właśnie z powodu naiwności, idealizowania „świata przedstawionego”, pozbawionej aktorskiego sznytu gry najważniejszych aktorów.
W rzeczywistości jednak pomysł Borcucha został zrealizowany bardzo świadomie i z powodzeniem. We „Wszystko, co kocham” chodzi o wyidealizowanie i spłaszczenie świata, który w powszechnie funkcjonującym mniemaniu i według tzw. prawdy historycznej, był zagmatwany, ponury i trudny. Pokolenie, którego reprezentantem jest Borcuch, chce oglądać świat swojego dzieciństwa i młodości tak, jak je zapamiętało. Za dziesięć lat będzie się kręcić filmy idealizujące przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gotów się jestem o to założyć.
Szkoda, że głównym bohaterem nie jest w tym filmie muzyka, czego bardzo oczekiwałem. Sceny prób i koncertów WCK są jednymi z najlepszych w filmie (poza bębniarzem, wszyscy aktorzy grający muzyków, specjalnie nauczyli się grać na instrumentach, a do nagrań użyto sprzętu sprzed trzydziestu lat). Warto też podkreślić, że – wbrew wielu opiniom – film nie jest zupełnie oderwany od realiów politycznych i ich złożoności. We „Wszystko, co kocham”, dramat polskich żołnierzy, zmuszonych do patrolowania ulic i egzekwowania postanowień stanu wojennego został przedstawiony bardzo uczciwie (tragiczna postać ojca Janka granego przez Chyrę, żołnierze – rówieśnicy bohaterów filmu).
Bezpośrednio po seansie byłem wkurzony na reżysera za to, że wygładził i uładnił rzeczywistość początku lat osiemdziesiątych w Polsce. Bohaterowie wydawali mi się tak naiwni i bezwarunkowo optymistyczni, że aż głupi. Myliłem się w swojej ocenie i teraz uważam, że jest to bardzo prawdziwy i szczery obraz. Pewnie dlatego, że żyjemy dzisiaj w świecie bardziej user-friendly, a pomimo to nie potrafimy się cieszyć ani morzem, ani majem, ani muzyką, ani oranżadą.