Palma Violets – 180

Kiedy pijaniutcy odbierali nagrodę New Musical Express, dziękowali przyjaciołom i kolegom z dzielnicy Lambeth, skąd pochodzą. Wręczający im statuetkę Paul Weller wyglądał na zadowolonego. Susznie – Palma Violets to najlepszy zespół od czasów The Libertines.

Długo czekałem na ten moment, aby zostać z miejsca kupionym przez to brzmienie, przez te melodie, przez te teksty, przez te osobowości, przez to poruszanie się po scenie.

Chociaż Palma Violets to jeszcze gówniarze, zachowujący się jak rozpieszczone dzieciaki nie zdające sobie sprawy z implikatur swoich lekkomyślnych poczynań, to nagrana przez nich na płycie “180” muzyka, wbrew swojej pozornej niechlujności, potknięć rytmicznych, solówek na jednej strunie, sprawia wrażenie nagranej z pełną świadomością oczekiwanego efektu.

Inspiracje? Jest ich bez liku. Na pewno wspomniane już The ‚Libertines, nie tylko ze względu na muzykę, ale – może nawet bardziej – na straceńczy, narkotykowy wizerunek, jako stworzyli ci chłopcy wokół siebie. Śmiem twierdzić, że Palma Office mogłaby zostać drugim The Libertines, pod warunkiem, że nie będzie drugim The Libertines. Niespójne to logicznie, ale wiadomo, o co chodzi.

Chłopcy grają lekko psychodeliczny indie-garażowy rock. Od razu pomyślałem o Jesus and Mary Chain, kiedy zaczęli na płycie od silnglowego “Best of Friends”. Sporo jest też odniesień punk-rockowych. Głos Samuela Thomasa Fryera przypomina jako żywo wokal Joe Strummera, a niektóre gitarowe, prostackie w dobrym tego słowa znaczenio, kojarzą się z osiągnięciami Micka Jonesa.

Co z tego, skoro Palma Violets, za pomocą naprawdę minimalnych środków wyrazu, grają bezpretensjonalne piosenki, czerpiąc z tego autentyczną radość, co widać na koncertach. Wróżę im dobrą przyszłość, bo wiedzą, co robią i na czym polega granie muzyki. Mimo wizerunku pijaków, narkomanów, połączonego z romantycznym, nastoletnim wdziękiem, chłopcy ci trzymają się blisko ziemi, Druga płyta na pewno nie będzie gorsza, niż ta pierwsza. A ta pierwsza jest znakomita.

John Maxwell Coetzee „Młodość”

Oto laureat literackiej Nagrody Nobla, John Maxwell Coetzee,  napisał autobiograficzną opowieść o własnym upadku, a mnie – rówieśnikowi bohatera powieści pod tytułem „Młodość”, przyszło czytać tę historię niezrealizowanych planów nietrywialnego życia właśnie teraz, gdy sam zbliżam się do wieku, w którym bohater powieści wieści swoją klęskę.

Książka J.M. Coetzee to w mniejszym niż mi się początkowo wydawało stopniu powieść kolonialna. Bohater – co prawda – opuszcza rodzinną Południową Afrykę, próbując uwolnić się od duszących go więzów rodzinnych. Przybywa do Londynu, gdzie próbuje „nowego otwarcia”. Ma ambicje poetyckie, chce uciec przed trywialnością zdeterminowanego „naturalnym porządkiem rzeczy” życia zwykłych ludzi. Walka z determinizmem ludzkich losów, próba zapanowania choćby częściowego nad własnymi losami, przewija się na kartach książki od pierwszych do ostatnich jej stron. Próby zbudowania głębokiego i niebanalnego związku uczuciowego kończą się albo niepowodzeniem albo – co gorsza – sytuacją nieznośnego zawieszenia, niedookreślenia, drażniącego niedopowiedzenia. Kobiety nie spełniają oczekiwań, których bohater sam nie jest w stanie sprecyzować. Londyn albo drażni wielkomiejską opresywnością, albo przeraża niemożliwością zrealizowania ogromnych możliwości jakie sam stwarza.

Sytuacja, w jakiej znajduje się bohater powieści, jest sytuacją człowieka zawieszonego pomiędzy utraconą, odległą o tysiące kilometrów niezrealizowaną i nudną młodością a dorosłością wieku średniego, która daje wybór: albo kariera na kierowniczym stanowisku, albo pasek od spodni na szyję. Te kilka lat, które dzieli ukończenie edukacji od magicznej trzydziestki na karku, ukazane jest jako czas napięcia, podejmowania walki z samym sobą. Naiwność młodzieńca przekonanego, że z dnia na dzień jest w stanie zmienić całe swoje życie zderza się z twardą rzeczywistością, w której nawet długoletnia praca nad charakterem nie musi przynieść żadnych rezultatów.

To zderzenie młodości z dojrzałością, pomiędzy którymi jest te kilka lat zawieszenia, emocjonalnej burzy, która równie dobrze jest emocjonalną pustką, opisuje Coetzee z chłodem i dystansem, do którego trudno się początkowo przyzwyczaić. Ta napisana lekkim, przejrzystym, pozbawionym zbędnych ozdobników stylem proza wywołuje u czytelnika efekt dokładnie przeciwny do tego, na jaki wskazywałaby jej forma. To nie jest słowiańskie wypruwanie z trzewi najgłębszych tajemnic, to raczej emocje wypowiadane z estymą i nobliwością Obywatela Imperium Brytyjskiego. Z perspektywy człowieka wschodu potęguje to efekt emocjonalności, jak gdyby przeczuwane przez czytelnika emocje znajdywały ujście właśnie w jego osobistym odbiorze dzieła.